paroles de chanson W malinowym chruśniaku - Marek Grechuta
W
malinowym
chruśniaku,
przed
ciekawych
wzrokiem
Zapodziani
po
głowy,
przez
długie
godziny
Zrywaliśmy
przybyłe
tej
nocy
maliny.
Palce
miałaś
na
oślep
skrwawione
ich
sokiem.
Bąk
złośnik
huczał
basem,
jakby
straszył
kwiaty,
Rdzawe
guzy
na
słońcu
wygrzewał
liść
chory,
Złachmaniałych
pajęczyn
skrzyły
się
wisiory,
I
szedł
tyłem
na
grzbiecie
jakiś
żuk
kosmaty.
Duszno
było
od
malin,
któreś,
szepcząc,
rwała,
A
szept
nasz
tylko
wówczas
nacichał
w
ich
woni,
Gdym
wargami
wygarniał
z
podanej
mi
dłoni
Owoce,
przepojone
wonią
twego
ciała.
I
stały
się
maliny
narzędziem
pieszczoty
Tej
pierwszej,
tej
zdziwionej,
która
w
całym
niebie
Nie
zna
innych
upojeń,
oprócz
samej
siebie,
I
chce
się
wciąż
powtarzać
dla
własnej
dziwoty.
I
nie
wiem,
jak
się
stało,
w
którym
oka
mgnieniu,
Żeś
dotknęła
mi
wargą
spoconego
czoła,
Porwałem
twoje
dłonie
- oddałaś
w
skupieniu,
A
chruśniak
malinowy
trwał
wciąż
dookoła.
** *
Śledzą
nas...
Okradają
z
ścieżek
i
ustroni,
Z
trudem
przez
nas
wykrytych.
Gniew
nasz
w
słońcu
pała!
Śpieszno
nam
do
łez
szczęścia,
do
tchów
naszych
woni,
Chcemy
pieszczot
próbować,
poznawać
swe
ciała.
Więc
na
przekór
przeszkodom
źrenicą
bezradną
Chłoniemy
się
nawzajem,
niby
dwa
bezdroża,
A
gdy
powiek
znużonych
kotary
opadną,
Czujemy,
żeśmy
wyszli
z
uścisków
i
z
łoża.
Nikt
tak
nigdy
nie
patrzał,
nie
bywał
tak
blady,
I
nikt
do
dna
rozkoszy
ciałem
tak
nie
dotarł,
I
nie
nurzał
swych
pieszczot
bezdomnej
gromady
W
takim
łożu,
pod
strażą
takich
czujnych
kotar!
** *
Taka
cisza
w
ogrodzie,
że
się
jej
nie
oprze
Żaden
szelest,
co
chętnie
taje
w
niej
i
ginie.
Czerwieniata
wiewiórka
skacze
po
sośninie,
Żółty
motyl
się
chwieje
na
złotawym
koprze.
Z
własnej
woli,
ze
śpiewnym
u
celu
łoskotem
Z
jabłoni
na
murawę
spada
jabłko
białe,
Łamiąc
w
drodze
kolejno
gałęzie
spróchniałe,
Co
w
ślad
za
nim
- spóźnione
- opadają
potem.
Chwytasz
owoc,
zanurzasz
w
nim
zęby
na
zwiady
I
podajesz
mym
ustom
z
miłosnym
pośpiechem,
A
ja
gryzę
i
chłonę
twoich
zębów
ślady,
Zębów,
które
niezwłocznie
odsłaniasz
ze
śmiechem.
** *
Hasło
nasze
ma
dla
nas
swe
dzieje
tajemne:
Lampa,
gdy
noc
już
zdąży
świat
mrokiem
owionąć,
Winna
zgasnąć
w
tej
szybie,
a
w
tamtej
zapłonąć.
Na
znak
ten
oddech
tracę.
Już
schody
są
ciemne.
Czekasz
z
dłonią
na
klamce
i,
gdy
drzwi
otwiera,
Tulę
tę
dłoń,
co
jeszcze
ma
chłód
klamki
w
sobie,
A
ty
w
zamian
przyciskasz
moje
ręce
obie
Do
serca,
które
zawsze
u
drzwi
obumiera.
Wchodzę
ciszkiem,
jak
gdyby
krok
każdy
knuł
zbrodnię,
Między
sprzęty,
co
dla
mnie
są
sprzętami
czarów.
Sama
ścielesz
swe
łóżko
według
swych
zamiarów,
By
szczęściu
i
pieszczotom
było
w
nim
wygodnie.
I
zazwyczaj
dopóty
milczymy
oboje,
Dopóki
nie
dopełnisz
podjętego
trudu.
Ile
w
dłoniach
twych
pieczy,
miłości
i
cudu!
Kocham
je,
kocham
za
to,
że
piękne,
że
twoje.
** *
Zazdrość
moja
bezsilnie
po
łożu
się
miota:
Kto
całował
twe
piersi,
jak
ja,
po
kryjomu?
Czy
jest
wśród
twoich
pieszczot
choć
jedna
pieszczota,
Której,
prócz
mnie,
nie
dałaś
nigdy
i
nikomu?
Gniewu
mego
łza
twoja
wówczas
nie
ostudzi!
Poniżam
dumę
ciała
i
uczuć
przepychy,
A
ty
mi
odpowiadasz,
żem
marny
i
lichy,
Podobny
do
tysiąca
obrzydłych
ci
ludzi.
I
wymykasz
się
naga.
W
przyległym
pokoju
We
własnym
się
po
chwili
zaprzepaszczasz
łkaniu,
I
wiem,
że
na
skleconym
bezładnie
posłaniu
Leżysz
jak
topielica
na
twardym
dnie
zdroju.
Biegnę
tam.
Łkania
milkną.
Cisza
niby
w
grobie.
Zwinięta,
na
kształt
węża,
z
bólu
i
rozpaczy
Nie
dajesz
znaku
życia
- jeno
konasz
raczej,
Aż
znienacka
za
dłoń
mnie
pociągniesz
ku
sobie.
Jakże
łzami
przemokłą,
znużoną
po
walce
Dźwigam
z
nurtów
pościeli
w
ramiona
obłędne!
U
nóg
twych
rozemknione
pieszczotami
palce
Jakże
drogie
mym
ustom
i
jakże
niezbędne!
** *
Z
dłońmi
tak
splecionymi,
jakbyś
klęcząc,
spała,
W
niedostępne
mym
oczom
wpatrzona
widzenie,
Płaczesz
przez
sen
i
wstrząsem
wylęklego
ciała
Błagasz
o
nagłą
pomoc,
o
rychłe
zbawienie.
Jeszcze
płaczu
niesytą
do
piersi
cię
tulę,
A
ty
goisz
się
we
mnie,
niby
lgnąca
rana,
A
ja
płacz
twój
całuję,
biodra
i
kolana
I
ramię
i
zsuniętą
z
ramienia
koszulę.
Lecz
karmiony
ust
twoich
spłakanym
oddechem,
Nie
pytam
o
treść
widzeń.
Dopiero
z
porania
Zadaję
ciemną
nocą
tłumione
pytania.
Odpowiadasz
bezładnie
- ja
słucham
z
uśmiechem.
** *
Wyszło
z
boru
ślepawe,
zjesieniałe
zmrocze,
Spłodzone
samo
przez
się
w
sennej
bezzadumie.
Nieoswojone
z
niebem
patrzy
w
podobłocze
I
węszy
świat,
którego
nie
zna,
nie
rozumie.
Swym
cielskiem
kostropatym
kąpie
się
w
kałuzy,
Co
nęci,
jak
ożywczych
jadow
pełna
misa,
Czołgliwymi
mackami
krew
z
kwiatów
wysysa
I
ciekliną
swych
mętow
po
ziemi
się
smuży.
Zwierzę,
co
trwać
nie
zdoła
zbyt
długo
na
świecie,
Bo
wszystko
wokół
tchnieniem
zatruwa
i
gasi,
Lecz
gdy
ty
białą
dłonią
głaszczesz
je
po
grzbiecie,
Ono,
mrucząc,
do
stóp
twych
korzy
się
i
łasi.
** *
Czasami
mojej
ślepej
posłuszny
ochocie
Pragnę
w
tobie
mieć
czujną
na
byle
skinienie
Sługę,
co
pieszczotami
gasi
me
pragnienie,
A
ty
jesteś
tak
zmyślna
i
zwinna
w
pieszczocie!
Gdy
twój
warkocz,
jak
w
słońcu
wybujałe
ziele,
Tchem
rozwartych
ogrodów
mą
duszę
owionie,
Głowę
twą,
niby
puchar,
ujmuję
w
swe
dłonie
I
wargami
w
ślad
dreszczu
prowadzę
po
ciele.
I
raduję
się,
śledząc
tę
wargę,
jak
zmierza
Do
mej
piersi
kosmatej,
widnej
w
niedomroczu,
W
której
marzę
pierś
w
lesie
ryczącego
zwierza
I
staram
się,
gdy
pieścisz,
nie
tracić
go
z
oczu.
** *
Ty
pierwej
mgły
dosięgasz,
ja
za
tobą
w
ślady
Zdążam,
by
się
w
tym
samym
zaprzepaścić
lesie,
I
tropiąc
twoją
bladość,
sam
się
staję
blady,
I
zdybawszy
twój
bezkres,
sam
ginę
w
bezkresie.
A
potem
wzieram
w
oczy,
by
zgadnąć,
czy
dość
ci
Omdlenia,
co
się
nogom
udziela,
jak
szczęście,
I
twe
dłonie,
jak
w
paki,
mnę
w
zdrobniałe
pięście,
By
się
w
nich
docałować
twych
chrząstek
i
kości.
A
one
wypukleją
na
dłoni
przegibie,
Niby
pestki
owoców,
zróżowionych
znojem,
I
nieśmiałym
do
ust
mych
garną
się
wyrojem,
Zatajone
w
swej
ciepłej
od
pieszczot
siedzibie.
Ich
dotyk
budzi
wzruszeń
zaniedbanych
krocie,
A
ty,
tuląc
je
w
warg
mych
rozrzewnioną
ciszę,
Dziecinniejesz
w
uścisku,
malejesz
w
pieszczocie,
Chwila
- a
już
cię
do
snu
z
lat
dawnych
kołyszę.
** *
Zazdrośnicy
daremnie
chcą
pochlebić
pierwsi
Czarom
skrytym
w
twym
ciele
z
moją
o
nich
wiedzą!
Oczy,
co
się
rzęsami
nie
tknęły
twych
piersi,
Czyliż
pustym
domysłem
te
czary
wyśledzą?
Kto
w
chwili
pocałunków
nie
zagrzał
swej
dłoni
Na
twych
bioder
nawrzałej
żądzą
przegięcinie.
Nie
potrafi
określić
upojeń
tej
woni,
Co
z
ciebie,
jako
z
róży,
snem
potartej,
płynie.
Kto
ustami
w
nóg
twoich
nie
wdumał
się
dreszcze,
Nigdy
dość
nie
wysłowi
twych
oczu
omdlenia,
A
choćby
je
dzień
cały
badał
bez
wytchnienia,
Nie
wypatrzy
z
nich
tego,
co
ja
z
nich
wypieszczę!
** *
Zmienionaż
po
rozłące?
O,
nie,
nie
zmieniona!
Lecz
jakiś
kwiat
z
twych
włosów
zbiegł
do
stóp
ołtarzy,
A,
choć
brak
tego
zbiega
nie
skalał
twej
twarzy
Serce
me
w
tajemnicy
przed
twym
sercem
kona...
Dusza
twoja
śmie
marzyć,
że,
w
gwiezdne
zamiecie
Wdumana,
będzie
trwała
raz
jeszcze
i
jeszcze
-
Lecz
ciało?
Któż
pomyśli
o
nim
we
wszechświecie,
Prócz
mnie,
co
tak
w
nie
wierzę
i
kocham,
i
pieszczę?
I
gdy
ty,
szepcząc
słowa,
z
ust
zrodzone
znoju,
Dajesz
pieszczotom
ujście
w
tym
szepcie,
co
pała,
Ja,
zamilkły
wargami
u
piersi
twych
zdroju,
Modlę
się
o
twojego
nieśmiertelność
ciała.
Attention! N'hésitez pas à laisser des commentaires.